To zdecydowanie nie jest post świadczący o mojej wysoko rozwiniętej elokwencji językowej.
I chuj.
poniedziałek, 10 listopada 2014
sobota, 5 kwietnia 2014
I need an easy friend
Więc witam w TYM momencie roku. Tym, w którym polowa populacji świata okazuje się być fanami Nirvany. Nie narzekam, bo w moim wypadku może to wyglądać podobnie. Nie jestem typowym fangirlem (chociaż tak prawdopodobnie mówi większość z nich).
Nie chciałam powiedzieć dzisiaj nic odkrywczego. Ale kolejny mijający rok po śmierci Kurta i... to dalej ma znaczenie. Zastanawia mnie od czego to wszystko zależy. Co sprawia, że ze zwykłego człowieka można się przemienić w nie całkiem zrozumiany głos pokolenia. Nawet kilku. Bo właściwie mojego to już nie dotyczy. Cobain nie powinien być moim prorokiem. Ale kto, skoro nie on? To najbliższa mi przekonaniowo legenda. Nie tylko ideologicznie, z innymi za bardzo wyminęłam się dekadami życia. Naciągając trochę rzeczywistość, lata dziewięćdziesiąte to jednak dalej okres mojego żywota (taki powód do dumy, taki). Więc co mi pozostało. Chociaż, Jezus też nie żyje, więc chyba nie powinno mi to robić znaczącej różnicy.
Po części ta data uświadomiła mi ile się w ciągu tego roku zmieniło. Znaczy, teoretycznie niewiele, ale jednak coś... to nie ma, i nie mała być notka pamiętnikowa. Szczerze mówiąc nie lubię pamiętnikować nie mając kontaktu z kartką papieru. Z resztą ogólnie nie jestem propagatorem tak zwanego pamiętnika, bo...po co.
Ale chciałam też napisac to, czego nie napisałam z tej okazji rok temu. Bo nie umiałam.
Nie wiem z jakiej rqcji miałabym więc napisać to teraz...
Dlaczego kultura musi zabijać ideały?
Dlaczego lepsza legenda martwa, niż żywa?
Dlaczego żyję w świecie, bez kogoś kto mnie przez niego przeprowadzi.
Dlaczego wciąż nie potrafię napisać hymnu wyalienowanej młodzieży...
Ciężko jest byc żywym, gdy Kurt Cobain jest martwy.
Potrzebuję prostego przyjaciela.
Tu powinnam powiedzieć coś, że może się cieszę, że już rok tutaj siedzę, może przeprosic za zaniedbywanie bloga. Od pół roku piszę notkę na drugiego, to nie jest tak, że całkiem go olałam. Nie mam chyba za co przepraszać.
Tak ostatni raz na odchodnym, bo z braku możliwości nie wstawię do posta żadnej muzyki.
Coś co wyraża więcej, niż 1000 słów. Coś co zrozumieją setki. Coś, co ma prawo do miana hymnu wyalienowanej młodzieży.
Oh well, whatever, nevermind.
Nie chciałam powiedzieć dzisiaj nic odkrywczego. Ale kolejny mijający rok po śmierci Kurta i... to dalej ma znaczenie. Zastanawia mnie od czego to wszystko zależy. Co sprawia, że ze zwykłego człowieka można się przemienić w nie całkiem zrozumiany głos pokolenia. Nawet kilku. Bo właściwie mojego to już nie dotyczy. Cobain nie powinien być moim prorokiem. Ale kto, skoro nie on? To najbliższa mi przekonaniowo legenda. Nie tylko ideologicznie, z innymi za bardzo wyminęłam się dekadami życia. Naciągając trochę rzeczywistość, lata dziewięćdziesiąte to jednak dalej okres mojego żywota (taki powód do dumy, taki). Więc co mi pozostało. Chociaż, Jezus też nie żyje, więc chyba nie powinno mi to robić znaczącej różnicy.
Po części ta data uświadomiła mi ile się w ciągu tego roku zmieniło. Znaczy, teoretycznie niewiele, ale jednak coś... to nie ma, i nie mała być notka pamiętnikowa. Szczerze mówiąc nie lubię pamiętnikować nie mając kontaktu z kartką papieru. Z resztą ogólnie nie jestem propagatorem tak zwanego pamiętnika, bo...po co.
Ale chciałam też napisac to, czego nie napisałam z tej okazji rok temu. Bo nie umiałam.
Nie wiem z jakiej rqcji miałabym więc napisać to teraz...
Dlaczego kultura musi zabijać ideały?
Dlaczego lepsza legenda martwa, niż żywa?
Dlaczego żyję w świecie, bez kogoś kto mnie przez niego przeprowadzi.
Dlaczego wciąż nie potrafię napisać hymnu wyalienowanej młodzieży...
Ciężko jest byc żywym, gdy Kurt Cobain jest martwy.
Potrzebuję prostego przyjaciela.
Tu powinnam powiedzieć coś, że może się cieszę, że już rok tutaj siedzę, może przeprosic za zaniedbywanie bloga. Od pół roku piszę notkę na drugiego, to nie jest tak, że całkiem go olałam. Nie mam chyba za co przepraszać.
Tak ostatni raz na odchodnym, bo z braku możliwości nie wstawię do posta żadnej muzyki.
Coś co wyraża więcej, niż 1000 słów. Coś co zrozumieją setki. Coś, co ma prawo do miana hymnu wyalienowanej młodzieży.
Oh well, whatever, nevermind.
poniedziałek, 20 stycznia 2014
Internet nie pyta, Internet rozumie.
Nie żebym miała potrzebę pisania, czegoś tutaj, ale... No nie mam. Nie mam co zrobić z życiem i do kogo gęby otworzyć, to... kolejny bezcelowy comeback.. TA DAAA.
I oczywiście, że nie zaczynam się wyżalać bez powodu. BA, JA JESZCZE NIE ZACZĘŁAM SIĘ WYŻALAĆ, A WIEM JAK TO SIĘ SKOŃCZY. A w ogóle chiałam się wyżalić? Może chcę udawać, że produktywnie spędzam ferie... Nie spędzam. Naprawdę jestem zdesperowana. Przepraszam cię, internecie.
To zaczynając oficjalną fazę bólu dupy- KUŹWA, CZEMU WSZYSTKIE KONCERTY W POLSCE SĄ TAK CHOLERNIE DROGIE.
Po ogłoszeniu Pearl Jamu na Open'erze wymiękłam. Po prostu nie. Dobił mnie Orange Warsaw, bo zgromadził wszystkie koncert jakie kiedyś bardzo chciałam zobaczyć. Dalej chcę. Baa, Orange Warsaw dobija mnie nadal, przez ogłoszenie koncertu PIEPRZONEGO KASABIAN.
Moje życie naprawdę musi nie być trudne, skoro zachowuję się, jakby moim największym problemem była cena biletów na najbardziej skomercjonalizowane imprezy muzyczne w kraju.
Przepraszam cię, internecie.
To wszystko takie dziwne, bo zawsze, żeby coś napisać potrzebowałam motywacji. Motywacji... Pisałam, bo musiałam. Wszystko co pisałam było moją pracą domową. W różnym stopniu, ale było. Na każdym blogu. A teraz nie mam do kogo gęby otworzyć i tworzę chaotyczny post bez żadnej sensownej zawartości i łudzę, się, że nikt nie będzie musiał tego przeczytać. Nikt nie musi. Ale istnieje ryzyko. I za nie przepraszam.
Musi to chyba zabawnie wyglądać. Ten caps lock. Tak bardzo niestabilność emocjonalna.
I oczywiście, że nie zaczynam się wyżalać bez powodu. BA, JA JESZCZE NIE ZACZĘŁAM SIĘ WYŻALAĆ, A WIEM JAK TO SIĘ SKOŃCZY. A w ogóle chiałam się wyżalić? Może chcę udawać, że produktywnie spędzam ferie... Nie spędzam. Naprawdę jestem zdesperowana. Przepraszam cię, internecie.
To zaczynając oficjalną fazę bólu dupy- KUŹWA, CZEMU WSZYSTKIE KONCERTY W POLSCE SĄ TAK CHOLERNIE DROGIE.
Po ogłoszeniu Pearl Jamu na Open'erze wymiękłam. Po prostu nie. Dobił mnie Orange Warsaw, bo zgromadził wszystkie koncert jakie kiedyś bardzo chciałam zobaczyć. Dalej chcę. Baa, Orange Warsaw dobija mnie nadal, przez ogłoszenie koncertu PIEPRZONEGO KASABIAN.
Moje życie naprawdę musi nie być trudne, skoro zachowuję się, jakby moim największym problemem była cena biletów na najbardziej skomercjonalizowane imprezy muzyczne w kraju.
Przepraszam cię, internecie.
To wszystko takie dziwne, bo zawsze, żeby coś napisać potrzebowałam motywacji. Motywacji... Pisałam, bo musiałam. Wszystko co pisałam było moją pracą domową. W różnym stopniu, ale było. Na każdym blogu. A teraz nie mam do kogo gęby otworzyć i tworzę chaotyczny post bez żadnej sensownej zawartości i łudzę, się, że nikt nie będzie musiał tego przeczytać. Nikt nie musi. Ale istnieje ryzyko. I za nie przepraszam.
Musi to chyba zabawnie wyglądać. Ten caps lock. Tak bardzo niestabilność emocjonalna.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)